Skocz do głównej treści strony
Prowincja

o. Michał Sabatowski

o. Michał Sabatowski – prezbiter Prowincji św. Maksymiliana M. Kolbego, obecnie posługuje jako misjonarz w prowincjalnej delegaturze w Ekwadorze.

 

Marzenia

 

Marzy się kupa złota, czy choćby złoty zegarek

marzy się zdrowie i nogi bez promocyjnych kółek

marzy się spokój święty i nieustanna fiesta

marzy się czasem zbawienie, choć może tylko od władzy

a mi się marzą wzniesione ręce nawet kiedy wszyscy je opuszczają

serce co pójdzie dalej niż nogi poniosą

marzą się zwycięstwa i ziemie nowo zdobyte

a mi się marzy żeby moje porażki nie kradły pokoju

marzy się świat sprawiedliwy i ludzie uczciwi

a mi się marzy podawać rękę bez żalu i zażenowania

marzy się życie szczęśliwe i bez trosk

a mi się marzy widzieć czyste niebo kiedy pada od dawna

marzą się plaże złociste i dalekie podróże

a mi się marzy nie przegapić rano wróbla poszukiwacza okruszyn

wiele się marzy i wiele zostanie w mgle czasu

lecz marzę żeby nie opadły skrzydła choć nie ma piór.

 

Teatr

 

To jest teatr, a teatr jest po to żeby wszystko było inne niż dotąd ....

W tym starym tetrze nie słychać już braw,

przez okno zagląda tu już tylko wiatr,

w ostatnim rzędzie zasiadł pajęczy brat,

i chwyta powietrznych aktorów co raz,

ostatni afisz spogląda wymięty z pod ław,

nie zagra tu już żadna ze sław,

pożółkły bilet zostawił tu pan,

co w muślinowy garnitur się wdał,

dzisiaj wspomina go czule szatniarka z przed lat

zamkniętym okiem widzi ten kolorowy teatru świat

przechodząc szarą ulicą teatru w Tulcan.

 

Limoncocha

 

Ostatnie promienie zastygły w kryształowej tafli

czarna kołdra noc zakryje ich przybladłe lśnienia

zasną w jej puchu do brzasku

na dobranoc księżyc naleje im gorącej herbaty

i obudzi cienie zwiniętych skrzydeł nietoperzy

kolacja czy też śniadanie już dla nich nakryte

z tej okazji zaśpiewają w symfonii ciemnego lasu

rozniesie się z wiatrem ta równikowa muzyka

i może dotknie serca człowieka.

 

Deszcz

 

Idzie burza zmoczy betonowe dachy

spłynie strumieniami z czerwonej blachy

zachlapie pośpieszne głowy

wystraszy kury i wielkie psy

zamoczy szare ubrania

zmyje z pamięci promieniste słońce

zagra nam koncert na niebieskich organach

otuli wulkany stalowym kocem

a melancholię przepije ciepłą herbatą

 

Ścieżki

 

są nieprawdaż,

są szerokie i wygodne,

prowadząc do celu i bezcelowe,

są wąskie, gdzie każdy krok prosi o rozwagę,

są ścieżki ostatnie lecz nie zawsze dobrze wydeptane,

są i takie na które nie chce się wracać,

są dla wszystkich i tylko dla nielicznych,

czasem są jak szlak turystyczny z pięknym horyzontem,

ale i tak gdzie śmieci padają na oczy,

są na granicy i przez żyzne pola,

idą przez las i przez miasto,

biegną pod górkę czy też z niej,

takie na których potkniecie to dramat

i takie gdzie nic innego się nie dzieje,

są ścieżki dzikich zwierząt ale i też dzikich ludzi,

przeplatają historię i cywilizację,

góry i doliny,

są takie gdzie stajesz się odkrywcą,

ale i takie gdzie powtarzają synkretyczne melodie,

są różne ścieżki.

 

Twarze

 

W pamięci wryły się różne twarze różne historie,

mama pochylona nad światem obieranych ziemniaków,

siostra zapracowana w ogrodzie i spacerująca wśród kwiatów,

siostrzenica którą nosiłem na rękach,

babcia tysiąca zmarszczek i tysiąca opowiadań,

roześmiane cioteczki przy urodzinowym torcie,

twarze dziewczynek zajęte kolorem paznokci,

i twarze nauczycielek ociężałych od okularów i wiedzy,

pokoje w cale nie zawsze kolorowe czy pastelowo brzoskwiniowe,

cele więzienia z kawą i nielegalnym ciastem,

szpitalne dobre duchy o zimnych dłoniach na zamroczonym czole,

subtelne, wrażliwe, ależ też i twarde i zimne jak kamienie wulkaniczny,

tak wszystko zróżnicowane i przeciwstawne jak kolory w świetle zachodu.

 

Anioły

 

Spotykam codziennie anioła umiaru idzie sobie powoli przez betonowe chodniki i zielone trawniki

zjadamy razem śniadanie takie zwykłe z płatkami i mlekiem,

potem rusza do pracy w pralni u anioła niewinności,

ten się biedak na słuchał co ludzie gadają i ma strasznie duże uszy,

choć gdy się uśmiecha jaśniej tak jakoś w sercu i w życiu.

Pijemy w przerwie kawę z łagodnym aniołem co się nigdzie nie spieszy,

lubi spacery z psem i leśne kwiaty.

W autobusie szczerzy się bezzębny anioła szczodrości,

ciekawy jegomość co zakłada buty nie zawsze do pary,

lecz humor ma zawsze wspaniały.

Jest też i anioł pracowity co nigdy czasu nie ma i wydaje się że ciągle za czymś goni,

lecz kawy z ciastkiem nigdy nie odmawia i fajkę zapali.

Najbardziej jednak lubię tego od radości, ten to się lubi przebierać,

raz jest dziewczynką z wielkimi oczami, raz dziadkiem o lasce i w kapeluszu,

znowu eleganckim dżentelmenem co o własne sznurówki się potyka

najlepszy towarzysz na chłodne wieczory.

Przychodzi też i pokorny anioł o prawdziwej twarzy, nie lubi luster i grzebienia,

nie zna się na modzie czy samochodach,

ale jest szczery jak uścisk serdecznej dłoni.

 

Smutny poem

 

W deszczowej ulicy wysiadł z czarnego mercedesa,

anioł o czarnych skrzydła i w białym garniturze,

przysiadł się i zagaił rozmowę niby od niechcenia,

mówił o smakowitej kolacji, o najlepszym winie,

a potem zaczął straszyć, że życie mi ucieka,

wspomniał o miękkich i łatwych przyjemnościach,

i wtedy przysiadł się w tym upadłym barze,

gość w czerwieni o twarzy przepięknej twarzy,

tylko miał jakieś dziwne kopytne buty,

malował językiem wyuzdane obrazy,

Pod ścianą siedział inny czarnoskrzydły co ciągle coś liczył,

na jego stoliku co chwile brzęczały monety,

szeleściły ciężkie banknoty,

mały był jakiś a zarazem wielki,

kupionym szacunkiem pachniał jego płaszcz.

I w pewnym momencie zrobiło się smutno,

puste monologi dwóch dziwnych towarzyszy nie miały kropli radości,

pękate sakiewki sąsiada nie niosły śmiechu,

za barem stanął kolejny gość co smutek obficie do szklanek wlewał,

butelki z pustką, samotnością, rozczarowaniem i brakiem nadziei sterczały na półkach. 

Pomyślałem, że dłużej tak nie można i już miałem wyjść,

gdy ponury o pożółkłej twarzy policjant zagrodził mi drzwi,

gdyby za miast głowy miał czajnik, już dawno by gwizdał,

rozpychał się, krzyczał, nie było w nim nic z godności prawa,

i też te buty jakieś kopytne.

Usiadł przy barze i z goryczą przełykał kolejne kieliszki.

Przez to całe zamieszanie prawie bym nie wspomniał o włóczędze,

co siedział w ciemnym koncie, nie krzyczał nie mówił,

siedział złamany i palcem w kieliszku mieszał,

jakby przepływał ocean małym kajakiem,

a czynność ta była jedyną na jaką go jeszcze stać.

W tej noc i mrok zdawało mi się że przyszła gwiazda.

„Rubia” z białym lisim szalem i długim cygaretem,

choć czarnym skrzydłem zahaczyła o futrynę nikt tego nie

zauważył,

była jak z filmu, lecz oczy miała pełne pogardy,

chciała uwięzić kogoś tej nocy rzucić na kolana by błagał o łaskę.

Jak bogini z mitycznych legend zimna i bezwzględna.

Nie mogłem tak dłużej, chciałem skończyć ten sen,

zasiąść kolejny raz nad księgą i poczuć się wolnym.

 

La paz

 

Kawałek światła w mokrej jaskini,

ogień modlitwy czy pamięci,

czyjeś bolesne życie zamknięte w płomyku,

łzy które chciał tu zostawić ktoś i nie płakać więcej,

a może puste słowa samotności zostawił w woskowej kolumnie,

płonie mały ogieniek przeżyć w jaskini pokoju,

gdzie strumień szumi tysiącami kropel,

gdzie bije gorące źródło,

gdzie nietoperze szeptają swoje skrzydlate modlitwy,

a krople spadające na głowę błogosławią wchodzących,

taki kawałek światła w ciemnej jaskini.

 

La paz ii

 

Do doliny pokoju zszedł kulawy Indianin,

nie szukał w niej prostych nóg,

czy prostych ścieżek,

jedyne czego pragnął to pokuj serca,

żeby nie szalało w gniewie,

nie trwało w smutku i beznadziei,

szukał ukojenia dla swoich tysiąca zmarszczek,

pragnął prostych i nie zamroczonych myśli.

Szedł powłócząc w andyjskim kurzu,

droga zdawała się nie mieć końca,

a nogi były już u jej końca.

Przysiadł na zboczu spoglądając w dół,

gdzie rwący potok pędził bez wytchnienie,

gdzie szumiały omszałe strugi,

zapatrzył się w leniwe chmury na niebie,

krople potu zastygły na jego czole,

tak długo tu siedział że już zapomniał czego pragnął,

kuśtykając powrócił o zmierzchu do glinianej chaty,

do zagrody z tysiąca zmarszczek,

i zasnął spokojnym snem,

który nie gościł pod jego dachem od lat.

 

Kaktus

 

Myśli kaktusie, takie kłujące tych co chcą ich dotknąć,

z jednej strony pełne wody,

a z drugiej bardzo suche,

zielone i mięsiste,

a tak rzadko kwitnące,

siedzące na oknie i wyglądające przyjaciół,

zadomowione z pustynią i sępami,

myśli kaktusie takie ciche,

czasem jednak spadające nagle z bolesnym okrzykiem,

co z nimi robić, wyrzucać czy podlewać,

choć może ich masz już dość,

i tak powrócą jak deszcz czy susza.

Takie nie wygodne, a jednak twoje.

 

Jakby Bóg

 

Mówią że bujasz w obłokach, że jesteś tak daleki, że aż obcy.

Ale miło jest bujać razem z tobą i zapomnieć o mleku na kuchni,

oderwać myśli od szarości i w błękitach je złożyć,

Mówią że mieszkasz w chmurach i tylko nić deszczu trzyma cię przy ziemi,

a kiedy pada, płaczesz nad złamaną gałązką bzu,

Patrzysz na świat z wysokiej perspektywy, a jednak jesteś blisko każdego dna,

Odwiedzają cię piskliwe jaskółki i milczące orły,

czasem wydaje się, że niosą cię na swych skrzydłach.

Każdy zazdrości ci lekkości i świeżości,

że jesteś jak świeżo zerwane pachnące truskawki,

czy jak mgła twoich obłoków.

Spotkaliśmy się dziś na stoku andyjskiego wulkanu,

i w zapatrzeniu szliśmy wśród twoich chmur,

mgliste trawy śpiewały nam pieśni,

a skały pociły się w trudzie wędrówki przez wieki.

Na zawsze zostanie mi w pamięci to nasze bujanie w obłokach.

 

Łubin

 

Co nas tu przywiodło, przypadek, przyjacielska rada, czy zachwyt,

nad trawą żółknącą pod niebem,

nad wiatrem szepczącym do skał,

nad kamieniem co zamknął gorącą lawę w swoim sercu,

co nas tu przywiodło czy słoneczny poranek,

czy ciekawość nieznanej ścieżki,

a może przygody schowały się na tym wzgórzu

siedzą i grają w karty czekając na odkrywców

ale tu tylko małe krowy

i Indianie o pomarszczonych obliczach.

od łubinowe opowieści nas tu przywiodły.

brak czasem dobrych słów żeby opisać to co zakiełkowało w

zakamarkach aorty,

nie ma dobrych słów by wyrazić współczucie,

kiedy ludzie płaczą nad ciałem swego dziecka,

nie ma ich czasem by wyrazić zachwyt,

zapatrzenie czy też ukochanie,

nie ma ich wtedy kiedy najbardziej ich potrzeba,

wychodzą wtedy tylko bańki mydlane,

pustosłowia bez brzmienia i bez melodii,

łąka, las, łubin, zielono i błękitnie,

a można było szarpnąć inną strunę o barwnym dźwięku

zielony las zabrzmiał by łupinowy błękitem, a łąkę zamienił w teatr życia.

 

Dachy

 

prawda że różne są dachy,

choćby czy płaskie czy spadziste,

z blachy dachówki czy betonu

kolorowe choć zwykle czerwone czy tuż obok,

dachy pod które można się schronić

takie pod które mile zagościć,

ale i takie pod które lepiej nie wchodzić,

takie które przypominają łzy i ból,

ale i takie które pachną świątecznym piernikiem

lub suszoną pokrzywą czy kwiatem lipy,

dachy przez które kapie deszcz,

a kapie czasem mana z nieba,

dachy które sięgają nieba,

błyszczą słonecznym lśnieniem,

lub zamszone chylą się ku podłodze,

przecież wiesz że różne są dachy

nawet te najbliższe tuż nad twoją głową.

 

Wulkan

 

zamarzło powietrze między skałami,

zastygły spadające krople z dziwną miną,

serce nie tętni ciepłą krwią,

a śpiew ptaków pozostał w dolinie,

tu śpiewa tylko wiatr i stuka w wiekowe sople,

jego bimbam rozbrzmiewa pośród niskich chmur,

nie ma już włochatych listków,

co chowały się wśród czerwonych skał,

zostały zamarzłe kamienie i zimna cisza,

nie ma tu życia, a jednak byłem tu.

 

Żółw

 

siedzą cztery żółwie na patyku

i żaden nie spyta czy nie mam kocyka

by przysiąść się z kubkiem mleka

rozmawiają tylko o muchach

ślimakach co pod kamień wlazły

jeden w gwiazdy się kiedyś zapatrzył

i dziś mówi że poleci na księżyc

wtrącić się próbowałem do tej że żółwiej rozmowy

ale były tak twarde w swej ignorancji jak ich skorupy

poszedłem więc może więcej szczęścia będę miał z lampartami.

 

Zakochani

 

Szli parkową aleją w dalekim świecie i daleko od domu,

zapatrzeni przed siebie wzrokiem pełnym nadziei

i nie zmąconym rozczarowanymi myślami.

Silne uczucie łączyło ich ręce,

że droga wydawała się jeszcze łatwiejsza,

zakochani lecz bez westchnień i pachnących listów,

wśród cienie ogrodu ukryli kawałek swej miłości,

może tu wrócą kiedy zabraknie w ich życiu płomienia miłości,

poszukają jej na nowo pod cienistym krzewem,

pomarańczową słonecznie a schowaną pod wielkimi liśćmi orchideą.

Dokąd zawędrują ich kroki tego dziś nikt nie wie,

czy szczęście ich czeka czy smutek tego nie wie nikt,

ale dziś idą pośród cieni ogrodu

i tylko tu i teraz jest całym światem.

 

Ojczyzna

 

Zaśpiewał poeta, że mógł wyjechać i porzucić wszystko,

jednak został przyrósł do tej ziemi, która go zrodziła,

został na ziemi ojca, czy może poszedł w zelówkach dziadka,

może zatrzymały go ciepłe letnie wieczory wydłużone po horyzont,

czy zaspy w zimową noc,

a może zapach kwitnących jabłoni przy majowej drodze.

Tak czy siak wrósł, korzeniami aż do źródła życia,

tętnią w nim historie i zakurzone książki,

krótkie blaski medali i krew zastygła w kamieniach.

A może z czystej wygody i

przez ciepły wełniany szalik.

 

Kościół

 

Czy zauważyły twoje zmysły, że kościoły pachną

nie tylko dusznym kadzidłem, utkanym z dymu i światła, lecz czymś co się stało.

Mój stary przyjaciel przy człuchowskim rynku pachnie jeziorem,

nutka modlitwy snuje się po jego ścianach i sufitach.

Inny poznany aż po kruchtę tchnął historią zamarłą w obrazach,

świętych milczących w ołtarzach.

Na franciszkańskim trakcie jest kościół wiśniowy,

wiele lat minęło, kiedy brat Swach zamknął w drewnianych stallach

nie tylko perły,

ale i wiśnie ich majowe kwiaty, rubinowe owoce i błyszczące w

słońcu liście,

i uwieczni babciny ogród za domem.

Tutaj jest taka świątynia, co przeszła zapachem czarnej mokrej ziemi,

i taka gdzie sól ludzkich łez zasnęła w powietrzu,

roztacza pajęczynową woń pamięci i nawet proch przebrzmiałych bitew.

Przeszedłem też przez taki kościół, gdzie oddech śmierci pozostał

lecz śmierci bez lęku, cichej przysiadłej na parkowej ławce.

Znam też kaplice co pachną więziennym strachem, lecz też i ucieczką od zła.

Byłem tam gdzie kościół zatrzymał zapach bezdomnych,

i na zawsze stał się ich domem.

Lecz paradoksalnie najbardziej kościół pachnie człowiekiem,

jego pracą, przebytą ścieżką, posiłkiem, wspomnieniem,

czarnym garniturem i kwiatową sukienką.

W zimie roztopionym śniegiem, a wiosną dalekim wiatrem,

potem letnim słońcem odbitym na twarzach,

aż na koniec jesiennym dymem i deszczem.

Kiedyś słyszałem, że kościół tchnie Bogiem,

ale nie sądziłem, że Bóg lubi chodzić po wiśniowych ogrodach.

 

Sny

 

poduszka twarda z kamiennego puchu,

po pracowitym dniu nie mięknie,

przejeżdża przez myśli dziecinny rowerek w kolorowych wstążkach,

a potem tatrzański szlak z śnieżnymi majowymi skałami,

i zziębnięte dłonie od wysiłku zsiniałe

ale przechodzę na kładkę przez mgłę utkaną do rubinowego jeziora,

jest poranek z łagodnymi promieniami pierwszej rezurekcji,

i zapłakane ulice pustego miasta,

świeżego od anielskich łez,

cóż to za sen bez spotkania ukochanych twarzy,

bez zapachu człuchowskiego lasu,

bez spaceru prze złociste pola,

I w śnie przyszły słowa nie wypowiedziane,

spotkania nie zapomniane przy kubeczku kawy,

droga przez sen może nie ma sensu,

może nie niesie żadnego konkretu,

a we śnie kładka drewniana pod stopami

wiedzie do przebudzenia.

 

Klucze

 

Jak to jest z kluczem.

Wisi sobie spokojnie na gwoździu nikomu nie wadzi,

Czasem gdzieś się zostanie i o ból głowy przyprawi.

A jakby tak mieć klucz do wszystkiego,

do drzwi każdego zakamarku,

do każdej pamięci zmurszałej czasem,

tam gdzie dawno nikt nie zaglądał,

a zostały rzeczy, słowa warte wypuszczenia,

Jakby tak znaleźć klucz do całej wiedzy,

poznać tajemnicę, nad którą ktoś włosy stracił.

A czy można mieć klucz do drzwi Boga,

tych z zielonymi framugami i niebieską klamką,

wpaść tam na chwilę może na kawę z biszkoptem.

a może kawa to zbyt przyziemna sprawa.

Najtrudniej to jednak by było odtworzyć drzwi do człowieka,

czasem skutecznie zaryglowane na pięć kłódek,

tak bezpieczne, że aż strach wejść.

Więc może łatwiej i bezpieczniej zostać przy kluczach na gwoździu

znanych i do własnych drzwi.

Przejdź do góry strony