Najczęściej czytane
Ukształtowany przez Niepokalaną
W zakonie najczęściej zajmuje się ogrodem. Bywał też zakrystianinem i szewcem, czasem pszczelarzem. Zdarzało mu się robić najlepszy przecier pomidorowy, a także znajdować wodę na afrykańskiej misji i ratować Asyż przed zamachem bombowym. Franciszkańska prowincja gdańska dziękowała za brata Ksawerego i jego 60 lat ofiarowanych Bogu.
Z tej okazji na Świętej Górze Polanowskiej, gdzie obecnie posługuje br. Ksawery Witek, współbracia odśpiewali radosne „Te Deum” za 60 lat profesji wieczystej. Złożył ją dokładnie w uroczystość Niepokalanie Poczętej, patronki franciszkańskiego zakonu.
– Te słowa, które usłyszeliśmy w odniesieniu do Maryi, możemy odnieść i do brata Ksawerego. Bóg napełnił go błogosławieństwem, wybrał, przeznaczył, by swoim życiem przyniósł Mu chwałę, współmierną do łaski, jaką wlał w jego serce – mówił o. Jan Maciejowski, prowincjał gdański, podczas dziękczynnej Eucharystii.
Do furty klasztoru w Niepokalanowie 18-letni Marian Witek zapukał w 1952 r. we wspomnienie św. Walentego. – Wie, co znaczy służyć Panu Bogu. Choć jako brat, bez święceń kapłańskich, całym sercem oddaje się wspólnocie zakonnej i Kościołowi, któremu z ofiarnością służył jako krawiec, ogrodnik, pszczelarz… i twórca doskonałych przecierów pomidorowych. Sadził łezki Matki Boskiej, żeby potem robić koronki i różańce. To brat, który nigdy się nie nudzi. Dobrze zorganizowany, dobrze ukształtowany przez szkołę Niepokalanej – mówi o współbracie gdański prowincjał.
Najpierw w Niepokalanowie br. Ksawery posługiwał jako szewc i ogrodnik, potem – w Łagiewnikach z ich wielkim ogrodem. A w 1972 r. wyjechał do Afryki. – Nie było tam jeszcze prowincji, była włoska misja. To była wielka odwaga w tamtych latach. I piękna praca, która przyniosła błogosławione owoce – mówi o. Jan Maciejowski. I wspomina, jak brat Ksawery z właściwym sobie humorem tłumaczył tam odpowiedzialność za grzech pierworodny. – Kiedy przyszli do niego nasi murzyńscy bracia i wypominali, że to wszystko przez białych, którzy w raju narozrabiali, brat Ksawery dał im odpowiedź: „Oczywiście, Adam i Ewa byli biali. Ale wąż był z Afryki!”. Ile razy jestem w Afryce, przypominam to braciom, żeby już nie było żadnych wątpliwości, jak to z tym grzechem pierworodnym było – opowiada ze śmiechem.
Pobyt w Zambii brat Ksawery wspomina jako trzy owocne lata. Dosłownie. – Byłem ogrodnikiem, znałem się na ziemi. Przełożony poprosił, żeby poszukać wody. Dał paru chłopców do pomocy i polecił kopać – opowiada brat Ksawery, jakby szukanie wody pitnej w afrykańskich warunkach było najłatwiejszą rzeczą na świecie. – Znaleźliśmy! Na metrze głębokości trafiliśmy na źródło czystej zdrowej wody. Ponad 30 lat daje życie i nadal się nie wyczerpała – uśmiecha się franciszkanin. Nie wszystko jednak układało się tak gładko. – Zachorowałem na malarię. Uratowała mnie lekarka, Żydówka. Pomagała tam bardzo misjonarzom. Chociaż później poprosiła o przygotowanie i przyjęła chrzest – wspomina.
Po Zambii były dwa lata w Kanadzie i następne – we włoskim klasztorze Santa Severa. Po krótkim pobycie w kraju wrócił do Włoch, tym razem do Asyżu. Tam, w bazylice Sacro Convento posługiwał jako zakrystian. I uratował ją przed zamachem. – Zauważył dwóch mężczyzn o ciemnej karnacji, którzy weszli do bazyliki z torbą, a wyszli bez niej. Przeszukał konfesjonały i znalazł… bombę – opowiada o. Janusz Jędryszek, gospodarz na Świętej Górze Polanowskiej, gdzie brat Ksawery teraz posługuje.
Chociaż dźwiga na karku ósmy krzyżyk w pustelni też nie brakuje mu zajęć. – Świetnie gotuje, sprząta, krząta się bez przerwy. Nigdy nie jest pierwszy, zawsze gdzieś w cieniu. Nie dowodzi, ale wspiera – przyznaje o. Janusz.
Młodsza o sześć lat siostra Zofia nie znajduje słów, żeby opowiedzieć o swoim bracie. – Pamiętam, kiedy poszedł do klasztoru. To było jego marzenie. Zresztą od początku miał w sobie coś takiego. Widać było po nim, że ma w sobie tyle dobroci, jak anioł – uśmiecha się. Ze wzruszeniem patrzy na świętującego jubileusz franciszkanina. Więcej mówi mały gest zakonnika, gdy delikatnie podnosi z ziemi i usadza na swoim klęczniku przebudzonego w grudniu motyla.
Brat Ksawery wrócił na Górę Polanowską po ciężkiej chorobie płuc. Chwali sobie ciszę i odosobnienie. – Dawałem sobie radę w afrykańskim buszu, to i w pustelni daję radę – śmieje się. – Dużo czerpię z literatury, z duchowości franciszkańskiej. Wiem, czego chcę, i nie muszę tego daleko szukać – mówi dostojny jubilat i dodaje z właściwym sobie humorem: – Byliśmy przygotowywani, że musimy być samodzielni. Chociaż teraz trochę nogi mi słabną. Ale, jak powiedział Jan Paweł II jednemu z kapłanów, który skarżył się, że już go nogi bolą: „Ciesz się, bracie, że od nóg się twoja starość zaczęła”. To i ja się cieszę, że to tylko nogi.
A ostatnie sześć dekad podsumowuje krótko: – Jak tak spojrzę na życie, to myślę, że jak każdy miałem swoje słabości, upadki i wzloty, ale chyba mogę powiedzieć za Najświętszą Maryją Panną: „Uczynił mi Pan wielkie rzeczy”. To wszystko dzięki Jego łasce – uśmiecha się.
Karolina Pawłowska/foto gość
Galeria zdjęć – zobacz
za: koszalin.gosc.pl